Stłukłem dziś stołek.- stwierdził po dłuższym milszeniu Dżon.
Stiw nie miał tego dnia ni chęci, ni ochoty, by wysłuchiwać jego wyznań czy też sprzeczać się z nim.
- Istotnie, stłukłeś.- powiedział, wypluwając przy okazji liście klonu, które żuł od rana.
- Nie zapytasz, jak się z tym czuję?
- Nie.
- Uważasz, że wszystko jest w porządku?
-
Również NIE.- Stiw był coraz bardziej poirytowany.- Wyjdziesz z mojego
namiotu jeszcze przed zmierzchem, czy może mam załatwić cię, tak, jak
załatwiłem Głuchego Billa?
- Stiw,
nie sądzisz, że jesteś niesamowicie spięty, od czasu wybuchu w składzie
rosyjskich pomidorów? Może mógłbym coś dla ciebie zrobić? Chcesz
smażonego rydza? Wiem, że lubisz smażone rydzunie*...
- Daj pieczarkę.
-
Ojejku, nie wiem, czy jeszcze tu jest- Dżon zachowywał się, jakby miał
dodatkowy dopalacz siarkowodorowy na podobne okazje. Grzebiąc w prawej
kieszeni kamizelki doszukał się jedynie ćwierci podkowy oraz małej,
żółtej muszelki darowanej mu onegdaj przez Mery Su, wybrankę jego
serca, którą poznał lat temu dziewięć, w niewielkiej teksańskiej
siłowni.
- Stiw- zaczął
przepraszającym tonem.- Obawiam się, że nie mam przy sobie już ani
jednej pieczarki. Wybacz, proszę. Naprawdę nie miałem pojęcia, że tak
się to skończy... Takie niedopatrzenie! Niechaj przeklęty będę ja i
dzień, w którym obwołano mnie Królem Grzybów!!
- ...I ten, w którym prałeś kamizelkę.- powiedział Stiw przyglądając się badawczo postaci Dżona.
-
Hę...- Dżon pędem porównywalnym jedynie do pędu pędzącego pędem Strusia
Pędziwiatra puścił się wzdłuż ściany namiotu. A, że rzeczony namiot był
okrągły, w ułamek sekundy znalazł się spowrotem na miejscu, ze zdjętą
kamizelką. Inaczej nie potrafił. Na plecach ciucha (!) widniał wielki
grzyb marki pieczarka pachnący subtelnie hiszpańskim proszkiem do
prania "Iglesias" kupionym w promocji stulecia za 2 smoki za uncję.
Tak, za uncję.
- Podaj mi choć
jeden sensowny powód, dla którego miałbym teraz nie zakończyć legendy
Króla Grzybów, rozwalając mu łokieć?- nie krył, ehem, rozczarowania
Stiw.
- Mógłbym dać ci kurkę. Mam
ją w lewej kieszeni, ale w zasadzie, możesz sam ją zabrać po rozwaleniu
mojego łokcia. Podsumowując, nie znam powodu, dla którego miałbyś mnie
oszczędzić- westchnął Dżon i poczuł się zupełnie,
jak wtedy, kiedy Gruba Rołz stała mu na stopie przez całą mszę w
kościele im. Grzybów Błogosławionych. Stiw, stosując się do
porad Doktora Dżejmsa "Watoskórego" Smifa, nie tracił nigdy okazji do
rozładowania negatywnych emocji. Tej również nie stracił- rozwalił Dżonowi łokieć. Dżon oczywiście zginął na miejscu na rozwalenie łokcia,
a Stiw, zabrawszy ze sobą pachnacą pieczarkę i muszelkę Mery, oddalił
się powolnym krokiem w stronę zachodzącego słońca.
DA END.